Nie tylko „główkami” człowiek żyje😊
Zawsze sobie rozkminialiśmy jak charakterystyczna i osobliwa jest nasz PŁOCKA WISEŁKA.
Budowa tamy i powstanie Zbiornika Włocławskiego spowodowały, że nasz odcinek RZEKI ma wiele cech, których nie znajdziecie nigdzie indziej.
Pierwsze to migracje ryb późną wiosna ze Zbiornika w górę RZEKI i późna jesienią w drugą stronę.
Patrząc na kalendarz, najpierw ciągną olbrzymie stada leszczy. W PŁOCKU pojawiają się pod koniec maja, za nimi idą sandacze i sumy. Później charakterystyczne dla czerwca węgorze (tak, tak, od kilku lat regułą są brania pięknych ryb właśnie na przełomie wiosny i lata). Gdy jest już ciepło nawet karpie szukają bardziej natlenionej wody i pięknie pokazują się na rafach i kamieniskach.
No i certy. Tutaj szczerze mówiąc nie znam reguły, która nimi kieruje. Raz będą w maju, raz we wrześniu, raz najpierw przyjdą maluchy po 25 cm, by wczesna jesienią zameldowały się wyrośnięte 35-40ki. Albo na odwrót😊 zależy od roku, ale zawsze przychodzą.
No i od października, wszystko działa w drugą stronę, z tym tylko, że głębokie PŁOCKIE płanie zatrzymają ryby na dłużej i dopiero, albo jakaś wezbraniówka zepchnie je dalej w stronę Włocławka, albo dopiero silne mrozy zaciągną je na zimowiska w odmętach Zbiornika.
Drugą charakterystyką naszej WISEŁKI to wszystkie te zalane struktury: główki, dawne opaski, rafy i td.
I utarło się, że to właśnie one są najlepszymi łowiskami sandaczowymi. I w sumie tak jest, ale nie we wszystkich okresach, a nawet nie we wszystkich porach dnia.
Zacznę może od tego, że często rozkminialismy z Wojtusiem, gdzie te sandacze znikają od połowy listopada. Do tego momentu zawsze można je było znaleźć na główkach i charakterystycznych całorocznych miejscówkach. Ale nawet w bardzo dobrych latach pojawiał się tu problem z ilością i jakością ryb. Przez kilka przyjmowaliśmy to jako kolej życia i zrzucaliśmy wszystko na migrację do Zbiornika.
Bywało, ze cały dzień błąkaliśmy się po „bankówkach” i nic. Kumple też nic. I tylko od czasu do czasu, ktoś tam „dłubną” rybę przypadkowo gdzieś tam na blacie czy przykosie. Ale zawsze było w tym więcej szczęścia ni determinacji łowcy, że to właśnie tam trzeba ich szukać.
Perspektywa nieco zmieniła się w zeszłym roku, gdy zaczęliśmy pływać za stadami leszczy po płaniach między Starym Mostem i ujściem portu i właśnie pod tymi stadami szukaliśmy ryb. Pomysł wynikał raczej z bezsilności, no i może trochę z chęci poszukania późnojesiennego suma niż z jakiegoś uzasadnionego przeczucia, że to strazł w „10”.
No i były! Na początku trudno było nam się przyzwyczaić do tego sposobu, no bo trochę to tak jak szukanie igły w stogu siana. Tak nam się wydawało! Do momentu jak „złapaliśmy regularność”. Może ryby nie były jakieś olbrzymie, ale jak napisałem wcześniej – regularnie zaczęły „wyjeżdżać” 60aki, rzadko większe. A więc mamy je!:) niesamowite jest to, że mimo tego, że stada leszczy, których szukaliśmy są o tej porze w naszej WISEŁCE „przeolbrzymie”, a mimo to jakieś tam ryby dało się wydłubać. Pomyśleć tylko ile tego sandacza musi tam być skoro mimo takiej ilości żarcia, one nadal reagowały na gumy.
W tym roku już na początku listopada meldowaliśmy się w nieoczywistych miejscówkach w poszukiwaniu stad leszczy. Szukaliśmy i przykos i szerokich płani, gdzie białoryb wychodził na żer. Okazało się, że blaty obok głębokich rynien są jeszcze lepsze😊 Wszystko to działo się naprawdę w miejscówkach, na które jeszcze 3-4 lata temu nawet bym nie spojrzał…
Wszystko tylko musiało się dziać z rana, albo późnym popołudniem, może 2 godziny przed zmierzchem. W innych porach dnia ryby były przypadkowe, ale jak już „wychodził” można było spodziewać się kilku nawet brań. Ryby były różne. Częściej 55-65 cm niż większe, ale nic to. Po tak słabym sezonie każda cieszyła podwójnie.
Fajnie, że każdy rok przynosi nowe doświadczenia! Tyle razy rozmawialiśmy sobie, że „u nas” jest zupełnie inaczej w kontekście „bankówek”. No bo te nasze główki, rafy i inne dają tyle możliwości, że sandaczy nie trzeba szukać gdzie indziej😊 I często tak jest, ale dopiero w tym roku zrozumieliśmy ile ryb pływa po książkowych blatach, przykosach i stokach. A jak już się przełamaliśmy z tym „nudnym” rzucaniem w studni, to i efekt się znalazł.
Nie będę konkretny o miejscówki, bo niestety niemal od samego początku zaczęli za nami pływać „podglądacze” i często musieliśmy szukać nowych, niezajętych miejscówek. Powiem tylko tyle, że im więcej pływaliśmy tym większe zdziwienie, gdzie te sandacze żrą😊 Fajnie! Trochę jednak tego „sandola” mamy jeszcze na naszej WISEŁCE😊
No to do czerwca 2024!